no więc jestem wreszcie w Afryce takiej, jakiej szukałam, za jaką tęskniłam, której przeczucie przychodziło w snach… dziś rano przyjechaliśmy do Layoune w Saharze Zachodniej, nieistniejącej na mapie, bo pod zaborem marokańskim /efektem tego są punkty kontroli policyjnej co kilkanaście km na jedynej przejezdnej drodze, łączącej północ i południe Maroko, którą to drogą przyjechaliśmy tutaj z Agadiru i którą jutro rano pojedziemy do Dakhli/.
Layoune było kiedyś stolicą Sahary Zachodniej – to duże miasto, zbudowane już właściwie na pustyni, która wdziera się tutaj z każdym porywem wiatru. miasto w kolorze ochry z niewielka ilością zieleni, a jeśli już, to przysypane kurzem palmy. miasto zakwefionych Arabek w kolorowych strojach, targanych przez wiatr. miasto pięknych, smukłych mężczyzn w białych galabijach i czarnych turbanach, spod których widać tylko ciemne, dziwnie niepokojąco nieustępliwe oczy… w słońcu jest bardzo gorąco, ale kiedy zachodzi, wiatr staje się przenikliwy i chłodny. spotkany przewodnik, jedyny zresztą w tym mieście a zagadnięty przez nas przypadkiem, powiedział że jego 102 -letni ojciec nie pamięta tak niskich temperatur zimą /tak, tutaj przecież także zima/. swoim samochodem zawiózł nas za miasto przez pustynie do… oazy. tak! – Sahara, słońce, palmy, oaza… zostawiłam ich wszystkich i poszłam w pustynie, szukając kamieni i oczywiście zebrałam ich bardzo wiele, bo też bardzo wiele jest bardzo pięknych. są to także pewnie i jakieś kamienie półszlachetne /?/. z ogromnym żalem przyjdzie mi zostawić je na stoliku w taniutkim hoteliku Asahal.
jutro o świcie jedziemy do Dakhli. nie wiem jak i kiedy, ale obiecuje że się odezwę.
a tymczasem – pod prysznic i spać.