Nouadhibou – pierwsze miasteczko Mauretanii, bez zieleni, w kolorze biało (białe domy z gliny) – żółtym (wszechobecny piasek). wokół Sahara, z którą ci sympatyczni, choć początkowo nieufni ludzie walczą codziennie o każdy kawałek ziemi. piasek jest wszędzie – na ulicach, wewnątrz domów, w powietrzu. w palącym słońcu po wąskich ulicach snują się w poszukiwaniu jedzenia kozy i osiołki. przyzwyczaiłam się już do widoku kolorowych, zakwefionych kobiet, nie łapie natychmiast za aparat fotograficzny, choć przyznaję, że nadal oglądam się za mężczyznami w białych galabijach i czarnych turbanach; pisałam już o nich, są naprawdę piękni /zobaczycie na zdjęciach/.
w Nouadhibou jest stacja kolejowa – za miasteczkiem w ‚szczerej pustyni’ budynek, a w nim małe pomieszczenie, które jest kasą biletową i duże, chłodne podcienia gdzie siedzą Murzynki, sprzedające swoje biedne towary – jakaś woda do picia, zapałki, herbatniki, okulary przeciwsłoneczne. wokół biegają dzieci, pod ścianami leżą kozy i osiołki. podcienia otwierają się na tory kolejowe, jedyny przyciągający uwagę punkt w morzu piasku. siedzę przy tych właśnie torach i wciąż od nowa dziwię się – nie mam cienia! jest południe, pustynia zabrała cień…
trochę śmielsza od innych dziewczynka podchodzi do mnie i prowokuje zabawę w „przedrzeźnianie”. czekamy na pociąg już dwie godziny. nie, nie jestem zniecierpliwiona, nie jestem także znudzona, ale chętnie podejmuję zabawę z Zenobu. i tak z 6-letnią dziewczynką szalejemy na dworcu – tańczymy trzymając się za ręce, okręcamy się wkoło, co często kończy się upadkiem w gorący piasek; śmiejemy się wtedy. śpiewamy jakieś mruczanki, pokrzykujemy, tupiemy. wokół nas zgromadził się już spory tłum wszystkich chyba dzieci z dworca, śmieją się razem z nami, klaszczą. zmęczone siadamy z Zenobu na piasku i wtedy podchodzi do mnie chyba 2-letnia, zupełnie czarna dziewczynka i wyciągniętym palcem dotyka delikatnie moich włosów, odkrytej skory ramienia i wreszcie, odważniej, twarzy. w jej oczach jest tyle zdziwienia i ciekawości, że nie mam wątpliwości – mała Saar po raz pierwszy dotyka białej /a przecież już tak bardzo się opaliłam!/ skóry.
w tę chwilę ‚bezczasu’ wchodzi ostrym gwizdem pociąg, który w oddali pustyni wygląda jak wąż, wzniecający masę pyłu i piasku. wagon pasażerski – przez całą długość wagonu biegną dwie wąskie, drewniane ławki, ludzie układają się głównie w przestrzeni podłogi między tymi ławkami na przyniesionych ze sobą kocach; część z nich gra w karty, kobiety rozmawiają, część śpi, niektórzy zabierają się do rytuału zaparzania zielonej herbaty z listkami świeżej mięty na przyniesionych ze sobą małych maszynkach benzynowych; inni na tychże maszynkach robią jedzenie, smażą cebule z papryka, jeszcze inni próbują dogadać się z nami, co nie jest proste, ale ciekawość drugiego człowieka jest na tyle duża, że wkrótce udaje nam się wiele o sobie dowiedzieć. mamy czas – będziemy jechać 10 godzin! a jedziemy do Choum, a stamtąd ciężarówką do Ataru. więc, jak już pisałam, wagon pasażerski jest na końcu składu 2,5 km pociągu – możecie więc wyobrazić sobie co dzieje się wewnątrz – ilość pyłu i piasku nie pozwala chwilami oddychać. wkrótce jesteśmy całkowicie nim pokryci /”moi Afrykańczycy” wiedzą o czym mówię/. do tego pociąg tak strasznie szarpie i kołysze, że nie ma mowy o spaniu. przyjeżdżamy o 3 w nocy i dalej 120 km wynajętym samochodem do Ataru, przez góry Adrar i przez pustynie. na miejscu jesteśmy ok. 10.00 – brudni, zmęczeni i bardzo szczęśliwi. wjeżdżamy w coraz mniej cywilizowane rejony Afryki. jest pięknie i wreszcie bardzo, bardzo gorąco. przekroczyliśmy, wraz z wjazdem do Mauretanii, Zwrotnik Raka, a więc jestem w strefie zwrotnikowej. i jeszcze jedna ważna informacja – 8 luty był pierwszym dniem muzułmańskiego Nowego Roku! no i wreszcie zobaczyłam Krzyż Południa na niebie!
———————————————————————-
Ouadane
zupełnie nieoczekiwany zachwyt – na wzgórzu, w małej oazie, saharyjskiej ruiny rozległego starego miasta. jeszcze nie umiem tego opisać, zbyt dużo emocji. w tych XII-wiecznych ruinach murów, ciągle jeszcze tworzących miasto, żyją ludzie. są dzieci, drzemiące pod murami kozy, senne, smutne osły, leniwe jak wszędzie koty. z załomka muru wychodzi stara kobieta otulająca się czarnym zwojem materiału, na mój widok /a raczej na widok aparatu fotograficznego/ szczelnie zasłania twarz. zza zakrętu wybiega chłopiec w białej galabij i śmiejąc się, biegnie w sobie tylko znanym pośpiechu, potrącając wolno idącą kobietę. pod murem, na pomarańczowym zwoju materiału leży stary mężczyzna w czarnym zawoju; ciekawie spogląda na nas i i nawet nie protestuje na widok skierowanego na siebie aparatu fotograficznego.
zauroczyło mnie to miasto żyjących ruin. bałam się spłoszyć tę chwilę, bałam się oddychać. ale miasto trwało, jak od wielu tysięcy lat, zapadając powoli w kolejny zmierzch, zapalający coraz więcej ciepłych światełek lamp naftowych. powoli schodziłam w dół w stronę campingu, mocno ściskając w dłoni maleńki odłamek skalny. bardzo chciałam tam zostać, już w tej drodze powrotnej zaczynałam tęsknić za tamtą chwilą, za nierównym cieniem wyszczerbionego muru, za śmiechem biegnącego chłopca, za szuraniem bosych stóp starej kobiety, za zapachem tytoniu mężczyzny, który zniknął za kolejnym zakrętem…
———————————————————————-
zawirowania także w naturze – jadąc kolejny dzień przez pustynie wpadliśmy w harmattan, wiatr pustynny, który na dużej wysokości niesie ze sobą olbrzymią ilość pyłu – tak dużą, że świat staje się prawie czarno-biały, słońce nie jest w stanie przebić się przez ten ‚pustynny smog’. pył jest wszędzie, nie ma przed nim schronienia, wciska się w oczy, nos, usta, trudno oddychać, trudno mówić. oczy chronimy okularami, ale tu potrzebne byłyby okulary do pływania! a następnego dnia dla odmiany wiatr ustał, ale po wieczornych błyskach w nocy przyszedł deszcz.
diuny. pustynia. pustynia we mgle. coś tak absurdalnego, że aż trudno znaleźć słowo. poczucie nierealności, oddalenia od wszystkiego, co wydawało się przecież ważne. uciekłam tak daleko, że dalej już nie można. dalej tylko w siebie. poza pustynią nie ma nic. kolejne diuny, wielbłądy, samotne akacje wyłaniają się tak nagle, tak blisko, nie pozwalają na przyzwyczajenie się do swojej obecności odległością.
pustynia bez przestrzeni. przestrzeń absurdalnie spotęgowana przez mgłę. pustynia wokół mnie. pustynia gorąca, z całą swoją wolnością i przestrzenią, której jeszcze nie widać. ale jest. tylko opadnie mgła…
Afryka oddaje mi to, co zabrała tamtym wyjazdem. znów nieoczekiwanie. znów daje to, czego teraz już nie chciałam. jakaś pętla czasu, która wiezie mnie zdezelowanym samochodem w sobie tylko znanym kierunku…
…ale jestem
———————————————————————-
stolica Mauretanii – Nouakchott. przed nami ok.2000 km do granicy z Mali.samochód wynajęty. wyjeżdżamy jutro rano. bardzo daleka droga. mozolnie przebijam się przez Afrykę coraz bardziej w głąb… siebie.