przedzieram się przez Afrykę. już nie podróżuje. nie jadę. przedzieram.
droga do granicy Mali-Niger. właściwie droga bez drogi, początkowo wzdłuż Nigru a później przez pustynie. jedziemy wielką, otwartą ciężarówką,
załadowaną po brzegi workami ze zbożem i ludźmi. walczymy o każdy kawałek miejsca. mieliśmy wyjechać o 14.00, co oczywiście okazało się kolejną fikcją. wyjechaliśmy o 16.00. nie umiem opowiedzieć Wam tej „the road to hell”. jechaliśmy od 16.00 do 21.30 następnego dnia, czyli 300 km w ciągu 17,5 godziny!

skończyła się Afryka turystyczna, łagodna, przyjazna człowiekowi. w Mali wjechałam w prawdziwą Afrykę. nie chce jakoś specjalnie się chwalić, wyolbrzymiać, ale już rozumiem co Wojtek miał na myśli mówiąc o najtrudniejszej afrykańskiej eskapadzie, a z czego ja śmiałam niedowierzająco. skończyło się zaplecze turystyczne – tutaj nie ma stałej komunikacji, hotele /jeśli są/ – z czasów kolonialnych, zupełnie puste. już nie widujemy białych twarzy. Wojtek, który o podróżach wie wszystko twierdzi, że na palcach jednej ręki można policzyć w Polsce ludzi, którzy jechali opisanym Wam 2,5 km pociągiem, a na palcach obu rąk /?/ tych, którzy byli w Czadzie. i znowu – mówię po to, żeby uświadomić jak trudna to Miłość, trudna Afryka. tutaj trzeba walczyć. walczyć ze słońcem – jak już powiedziałam, jedziemy otwartą ciężarówką, w dużej części droga prowadziła przez pustynie. temperatura ok. 50st.C, nie ma żadnego schronienia, choćby skrawka cienia. wiele razy grzęźniemy w piachu a wtedy trzeba odkopywać koła i podkładać specjalną kratę w tym właśnie celu wożoną. czasem robi się to wiele, wiele razy, zwłaszcza jeśli ugrzęźnie się w drodze pod górę a tak właśnie nam się zdarzyło. w samo południe skrawek drogi, pokonywaliśmy przez wiele godzin – samochód był w stanie przejechać tylko swoją długość, czyli tylko tam gdzie sięgały kraty. i wtedy od nowa odkopywanie, krata pod koła, znów jedna długość i – od nowa. a my, stłoczeni na twardych, zbitych workach z ziarnem. słońce. nie ma cienia.
trzeba walczyć z jedzeniem. popadłam w jakiś rodzaj anoreksji, jest tak gorąco, że w ogóle nie jestem głodna. z rozsądku zmuszam się do jedzenia, choć na tej cholernej ciężarówce słońce chyba wypaliło mój rozsądek, bo nie byłam w stanie zmusić się do zjedzenia czegokolwiek przez cale 17,5 godz.
efekt tej głupoty był, ale o tym później.
walczę z własną słabością. walczę ze sobą. w najtrudniejszym momencie, kiedy było już tylko beznadziejnie i coraz trudniej, miałam myśl „pieprze, chce do domu, do czystej wanny, satynowej pościeli, miękkiej sierści kota”. a później spojrzałam w bok na niezmierzoną przestrzeń pustyni, poczułam wiatr, samochód drgnął i – było mi wstyd za tamtą myśl. w tej „the road to hell” nie dało się spać. czy wiecie jak twarde są ciasno wypełnione zbożem worki? siedzimy z podkurczonymi nogami, d… boli, nie ma o co oprzeć głowy.
Ciężarówka.
około 2.00 w pobliżu oazy, ale jeszcze na pustyni, kierowca zarządza postój i spanie. wszyscy zwlekają się ze swoimi, jak się okazało w tym właśnie celu wożonymi matami i rozkładają się na piasku pustyni. a ja rozkładam się wreszcie na twardych workach /rozprostowuje nogi/ i usypiam. na chwilę, bo obolałe kości i wciąż kręcący się ludzie nie dają spać. ale w tym krótkim śnie przyszedł obraz szklanki wody, którą trzymam w ręce. nie Cola, nie tonic, nie cokolwiek innego. woda. czysta. chłodna.

przed świtem zlazłam z ciężarówki w poszukiwaniu „toalety”. to zupełnie surrealistyczne obrazki – wielka ciężarówka, wokół rozłożeni pokotem śpiący ludzie na kolorowych matach, diuny, pustynia, diuny… w oddali zobaczyłam zarys jakich zabudowań, poszłam tam i znalazłam bazar, teraz cichy, pusty. a jeszcze dalej – światełko ogniska i ciche śpiewy. nie odmówiłam sobie, poszłam do światła /ćmy tak mają…/. przy ognisku siedziały same kobiety, zamotane w swoje kolorowe zawoje i cichutko śpiewały, kołysząc się. nie chcąc przeszkadzać, usiadłam w oddali, ale już mnie dostrzegły, przerwały swoje śpiewanie i gestami zaprosiły do ognia. i – wróciły do swojego cichego śpiewania. przyłączyłam się nucąc ich zaśpiewy jak mantrę. a nad nami wstawał dzień, „Sahary piaski budzą się” do rzeczywistości wciągnęło mnie ostre trąbienie ciężarówki.
Ciężarówka.
na tym pustym bazarze przykucnęłam za jakimś murkiem. było tak pusto i cicho, że szukałam miejsca z żywą istotą a tą był zaspany osioł, który znalazł tam schronienie na noc. więc przykucnęłam /proza/, zapatrzona w gwiazdy /poezja/ a osioł uznał, że czas jest właściwy i …obsikał mi stopy /proza?/
Ciężarówka.

już nie jestem turysta. stłoczona z Murzynami, wymęczona, spalona słońcem – jestem stąd. kiedy młoda Murzynka wysiada /metalowa drabinka z boku burty za szoferka/, bezwiednie podaje właśnie mnie swoje maleńkie dziecko do potrzymania. ta niewygoda, męka wspólnej nocy zbliża nas do siebie. kiedy rano docieramy do małego miasteczka i chcą dosiąść nowi, moi murzyńscy sąsiedzi wykłócają się o więcej miejsca dla mnie. i naprawdę nikogo nie wpuszczają! dzięki temu „grupa” nazywa mnie… Dobre Mzimu
Ciężarówka.
około 14.00 dojeżdżamy do granicy Mali-Niger. celnicy, kontrola paszportów, żółtych książeczek /szczepienia/, bagażu miejscowym. stoimy w słońcu przeszło 2 godziny! /kolejne przestawienie czasu, już dzielą nas 2 godziny/. zwlekam się po drabince parząc palce, tak jest rozgrzany metal. restauracja, czyli barak ulepiony z gliny, przed nią daszek z plecionych traw i gałęzi a pod nim rozłożone maty. kładę się. jest tak gorąco że nie chce się ruszać, nie mam siły mówić, myśleć. oczy zamknięte. włączony słuch czuwa. niestety, także włączony dotyk zmusza do odganiania much, których roje czepiają się rąk, oczu, ust. obok mnie zwalają się mauretańscy towarzysze podróży. trwamy w bezruchu. jestem.
Ciężarówka.
kończy się dzień. słońce zaszło, jest półmrok. ciężarówka staje. wysiadają wszyscy, oprócz kobiet, i ustawiają w szeregu. Muezin zaczyna śpiewy. klękają, dotykają czołem ziemi. i tak wiele, wiele razy. czas na modlitwę. jedziemy z samymi muzułmanami.
Ciężarówka.
koło 16.00 dojeżdżamy do kolejnego miasteczka, gdzie czekają na nas busy, mające zawieźć nas do stolicy /podobnież tak wielkich ciężarówek nie wpuszczają do Namey/. siedzę w dusznym blaszaku, kończy mi się picie, nie mam wymienionych pieniędzy, a tymczasem za oknem dziwny człowiek domaga się jałmużny. próbuję mu powiedzieć że nie mam pieniędzy, ale on rozumie tylko że nie chcę dać. jestem zła, odwracam głowę. kątem oka widzę jak przykuca, kreśli na ziemi jakieś znaki, podnosi palec, dotyka jakiejś karty i wrzuca ją przez otwarte okno do naszego samochodu. karta spada na moje kolana.

jedziemy. do stolicy około 3 godz. tymczasem ja czuję rosnącą gorączkę, za chwile mam już chyba 40st.C. udar słoneczny? udar cieplny? odwodnienie? może jeszcze coś innego…? pewnie wszystko razem. plus nieprzespana noc, niejedzenie. tymczasem skończyła nam się woda a my znów jedziemy przez absolutne pustkowia. proszę Wojtka o pertraktacje z kierowcą, wyjątkowo niesympatycznym, o podwiezienie nas do miejsca, gdzie będzie możliwe nabranie wody, ale ten odpowiada że w najbliższej odległości nic nie ma. nie powiedziałam nic więcej, ale Wojtek zorientował się że to nie kaprys. kolejny postój, kolejna modlitwa. dogorywam rozłożona na siedzeniach, przypominając sobie wyciągniętą rękę Tuareżki z kubkiem wody, którego nie przyjęłam!, kiedy coś ciepłego dotyka mojej ręki; przede mną stoi Wojtek i podaje mi swój kubłaczek z…gorącą wodą, przyniesioną prosto z ogniska „znalezionych” tubylców. będę więc żyła
i znów nie opowiem Wam jak smakuje gorąca woda, pachnąca ogniskiem, kiedy ma się 40st.C i poczucie absolutnego odwodnienia!
przy następnym postoju zdobywa skądś /nie wiem skąd, nie byłam w stanie kontrolować rzeczywistości, dzisiaj zapytam/ garnuszek zimnej wody; mocze nim kange, zawijam twarz, czoło. a tymczasem jedziemy, jedziemy, jedziemy. kolejna droga, która miała trwać 3 godz. trwała 6,5 godz! i naprawdę nie wiem dlaczego. planowaliśmy nocleg w misji katolickiej, tymczasem kiedy podjeżdżamy, okazuje się że nikogo nie ma a stróż – Murzyn nie ma kluczy do pokoi, które są wolne! nie pomagają żadne pertraktacje, żadne pomysły, jak np. telefon do nieobecnych zwierzchników. siedzimy przed misją, jest 23.00, mija 19 godz. podróży, temperatura utrzymuje się. chcę już tylko położyć głowę. jest gorąca afrykańska noc w jednej z najgorętszych stolic świata i… gorąca afrykańska noc we mnie…
Wojtek zostawia nas z bagażami i wyrusza na poszukiwanie hotelu. i jest, ale za 13 dolarów! nie mamy wyjścia, a ja w szczególności. trzeba jeszcze założyć plecak i przejść ok. 800 m. już wiecie co miałam na myśli /m.in./ mówiąc o walce ze sobą? ze swoją słabością?
hotel – luksusowy! pokoje 2-osobowe, czyste, miękkie łóżka, biała pościel, klimatyzacja /sprawna!/, telewizor. zrzucam z siebie całe ubranie i wchodzę pod prysznic z butami /bliskie spotkanie z osłem – pamiętacie?/. długo, długo stoję pod chłodnym strumieniem wody. i usypiam najpiękniejszym snem świata. a przecież wiem, wiedziałam to już w tej „the road to heel”, że nie zamieniłabym tej ciężarówki na pobyt w najbardziej luksusowym hotelu świata.
trudna Miłość.
Jestem.
a rano – cała, zdrowa, bez temperatury, gotowa do dalszej drogi. mamy już wizy Czadu. wyjeżdżamy jutro o 5.00. wstajemy o 3.00.
kolejna droga.
Jestem.
———————————————————————-
droga autobusem do Duency. na postoju dostaję jedną, zerwaną z drzewa mandarynkę. jest ciepła, zielono-pomarańczowa, nieduża. nie jadłam takiej. zanurzam palce w jej skórce, odrywam kawałek i – lśnienie zapachu! nie znam smaku i nie znałam zapachu afrykańskiej mandarynki. przez wiele km jadę z nieobraną mandarynką przy nosie. za oknem sawanna, słońce, baobaby /BAOBABY – osobny temat/
/…./ zachowałam skórki. wieczorem, po prysznicu otwartym na gwiazdy, pracowicie wyciskałam ze skórek mandarynki ich zapach. pachną włosy, ręce, ramiona. noc bardzo gorąca, śpię pod moskitierą, przykryta tylko indyjską kangą, która teraz także już pachnie. włączony wentylator wolno przedziera się przez lepkie, gorące powietrze. teraz już wszystko pachnie afrykańską mandarynką… jestem najbogatszą kobietą świata, ubraną w kilka kropel najpiękniejszych perfum… pachnące, mandarynkowe sny…
———————————————————————-
świt. dla mnie świat budzi się dzisiaj w Afryce, w maleńkiej wiosce Dagonów. koguty. tuż za ścianą niedokończone „skargi” osła – jest tak głośny, że to właśnie on mnie obudził. leżę jeszcze, jest dopiero przedświt, jeszcze słońce nie wzeszło – wsłuchuję w budzące się życie Dagonów. za chwile wstanę, za chwile spakuję plecak i na pace samochodu pojadę dalej, przed siebie. bo tam jest droga. ale ten świt właśnie wchodzi we mnie, jest mój.zabiorę go ze sobą, jak drobniutką biżuterię, w najdalszą drogę.
———————————————————————-
Jestem