wczoraj rano wybraliśmy się do Livinstonii, która jest na wysokości ok. 1000m. na szczęście udało nam się złapać samochód w tamtą stronę, czyli pod górę, więc byliśmy w miarę szybko. spaliśmy w kamiennym dworku z początku XXw. z pięknymi wiktoriańskimi meblami /toaletka z dużym lustrem – ale schudłam!/. w nocy przyszła burza z wichurą; przez sen pocieszałam się, że Stone House wytrzymał pewnie już nie jedną taką burzę, więc spałam dobrze.
rano jak zwykle piękne słońce /mój rytm dobowy dostosował się w Afryce do przyrody – chodzę spać koło 20.00 i budzę przed wschodem słońca/ i – dobry uczynek w postaci usunięcia wielkich kleszczy z biednego, małego kundelka.a później powrót czyli 15 km drogi w dół /od godz. 9.00 do 17.00/; droga przepiękna, z widokiem na jezioro Malawi, ale w pełnym słońcu i o 1 Coli!
jestem więc spieczona jak skwarek i bardzo, bardzo zmęczona. mam nadzieje, że zostaniemy w tym GuestHousie /z całym białym kotem z całym czarnym ogonem/ przynajmniej cały dzień jutro.
tymczasem idę usiąść na taras z widokiem na jezioro, będę słuchać muzyki i pić zimne piwo
